Doprawdy, jak miło COŚ umieć…

Podziel się

Pamiętam czasy, gdy na szczytach popularności uczniów szkół podstawowych były pamiętniki. Wpisywało się do nich wierszyki w stylu: Na górze róże, na dole fiołki, a my lubimy się jak dwa aniołki (nierzadko gurze i ruże). Ale pamiętam też rymowankę, która brzmiała mniej więcej tak: Ucz się ucz, bo nauka to potęgi klucz. Kto tego klucza nie zdobędzie, ten w przyszłości nikim będzie. Nie wiem, co prawda, kim zostali moi koledzy i koleżanki, którym zafundowałam w notesikach taki wpis, ale jeżeli uczyli się tego, co serwowała szkoła, to milionerami raczej nie zostali.

Ale na pewno wiedzą, w którym roku zmarł Andrzej Frycz Modrzewski, bez problemu omówią układ trawienny ślimaka winniczka, kupując alkoholowy produkt spożywczy zawsze posługują się jego wzorem chemicznym, codziennie przydaje im się wzór na obliczanie gęstości drewna, itd., itd.

A co z tymi, którzy w szkolnych ławach zajmowali ostatnie miejsca? Z tymi nieukami? Nie potrafią nic? A może wręcz przeciwnie?

W mojej klasie, w jednym z częstochowskich techników, było dwóch wyjątkowych nieuków. Nazwijmy ich Tomek i Mariusz. Większość nauczycieli po zaledwie miesiącu nauki wyrobiło sobie opinię o moich kolegach. (Nie muszę dodawać, że opinia ta nie była pochlebna?) Skreślili ich całkowicie, spisali na straty i przepuszczali z klasy do klasy tylko po to, by pozbyć się ich ze szkoły. Z wielkim trudem, lecz jako-tako grono pedagogiczne przemęczyło się z Tomkiem i Mariuszem przez te cztery lata. I odetchnęło z ulgą, gdy panowie ze świadectwem ukończenia technikum po raz ostatni wyszli ze szkoły. A teraz co? Teraz i Tomek, i Mariusz mają kochające żony, świetne dzieciaki, satysfakcjonującą pracę. I do zdobycia szczęścia nie były im potrzebne żadne wzory matematyczne ani znajomość głębokości wszystkich mórz świata.

Przykład moich dobrych kolegów potwierdza chyba słowa Gabriela Lauba: Człowiek uczy się przez całe życie, z wyjątkiem lat szkolnych.

Ale wróćmy do tematu. Jak wyglądają realia polskiej szkoły od kuchni? Jako licencjonowanej nauczycielce co nieco na ten temat obiło mi się o uszy. Nie jest tajemnicą, że od uczniów wymaga się tego, co będzie na teście szóstoklasisty, egzaminie gimnazjalnym aż wreszcie na maturze. Nic ponad to. Na efekty nie trzeba długo czekać: wystarczy posłuchać odpowiadającego pod tablicą ucznia, który nie potrafi wypowiedzieć zdania złożonego. A jaka panika pojawia się w oczach, gdy zapomni jednego słowa z wykutej na pamięć (oczywiście, bez zrozumienia) definicji… W szkole nie wymaga się samodzielnego myślenia, lecz kucia, wkuwania i zakuwania. I rośnie stado owieczek, bezmyślnie powtarzające wszystko za baranem-przywódcą stada.

To jest straszne. Ale, jakby nie patrzeć, przygotowuje do najważniejszego egzaminu zdawanego w karierze ucznia: matury. Co jak co, ale kreatywne myślenie jest tu zabronione. Bo, jak słusznie zauważył twórca krążącego w Internecie mema, matura coraz częściej zamiast Jednego z dziesięciu przypomina Familiadę. Teraz liczy się to, jak odpowiadali ankietowani (czytaj: układający test). A to, co umie uczeń mało kogo interesuje. Wiedza się teraz nie liczy, wiedza jest passé.

Marie von Ebner-Eschenbach zauważyła, że W młodości się uczymy, na starość rozumiemy. Więc może ja po prostu jestem za młoda, by rozumieć. Może po prostu na razie uczę się tego, co inni uważają za potrzebne, a rozumieć zacznę dopiero za kilka lat? Kto wie, może nawet będzie mi dane dożyć tak sędziwego wieku, że zrozumiem sens polskiego systemu edukacyjnego…?

Dominika Pytlas, absolwentka WUE


Podziel się