Off the grid

Podziel się

Miałam straszny sen. Katarzyna Herman zdradzała mi swój sposób na wzdęcia i kłopoty z prostatą. Na szczęście zdążyłam skonsultować się z lekarzem i farmaceutą, który polecił mi środek, którego już jedna kropla usunie tłuszcz z 15 talerzy, dzięki czemu są powody do merdania i tak zostałam bohaterem w swoim domu.

Wszystko zaczęło się od awarii Internetu. Za sprawą sparciałego kabelka, przepalonego bezpiecznika, czy innych, nieznanych mi czynników zostałam na tydzień odcięta od sieci. Z pozoru to nic takiego, wszak Internet jest wynalazkiem wciąż dość nowym i chwilowe pozbawienie dostępu do globalnej wioski nie sprawi, że nagle wrócimy do jaskiń. Początkowo nawet cieszyłam się, że ten pożeracz czasu na moment zniknął z mojego życia i mogłam wykorzystać słoneczny weekend na prace ogrodowe, spacery i wylegiwanie się z książką.

Czwartego dnia jednak wszystkie kundle tego świata zostały powieszone na moim dostawcy www, przez którego nie mogłam opłacić rachunków, dostać się do potrzebnych do szkoły materiałów, które nieopatrznie zostawiłam na skrzynce mailowej, ani sprawdzić rozkładu jazdy pociągów.

A co najważniejsze – nie mogłam obejrzeć śmiesznego filmiku z kotkami.

Każdemu w życiu jest potrzebna odrobina rutyny, która daje swego rodzaju poczucie bezpieczeństwa. W mojej codziennej rutynie zawiera się bezmyślny relaks po pracy, polegający na szwendaniu się po sieci, oglądaniu śmiesznych filmików, czy gawędzeniu ze znajomymi. Po prostu potrzebuję takiej pozbawionej wysiłku intelektualnego chwili, zanim siądę do nauki. I oto nagle ktoś pozbawił mnie tej bezmyślności, tego restartu. Jak ten kot w pustym mieszkaniu, o którym pisała Noblistka, nie mogłam znaleźć sobie miejsca.

Co począć? Iść na spacer? Za oknem leje. Poplotkować z koleżanką? Jestem typem piszącym, a nie mówiącym, nie lubię mówić bez potrzeby, a potrzeba mówienia w moim przypadku zachodzi tylko w sytuacji zagrożenia życia. Plotki odpadają.

Pozostaje telewizja…

Rzadko mam do czynienia z tym cudem XX wieku, używam go tylko do oglądania porannych serwisów informacyjnych. Teraz po raz pierwszy od dawna zdarzyło mi się włączyć telewizor także po południu

Na pierwszy ogień poszła znana polska telenowela. Przez ponad dwadzieścia minut patrzyłam, jak Panna A i Kawaler B mają się ku sobie, ale cały świat jest przeciwko nim, a Pani C i Pan D wychowują Syna E, który w wieku 15 lat wypił piwo, co uczyniło z niego narkomana. Wszystko okraszone jakże życiowymi dialogami: „Jerzy, przyszedł bardzo wysoki rachunek za energię elektryczną” – tak według scenarzystów tego, mającego imitować życie, tasiemca żona zwraca się do męża w przyziemnych, codziennych rozmowach.

Po telenoweli zostałam zaatakowana blokiem reklamowym. Przez kolejne dziesięć minut patrzyłam, jak wyskakujący zza kanapy el mariachi wyśpiewują peany na cześć syropu na bolące gardło, wielka lodówka przebija biurowy sufit, a starsza pani cieszy się jak dziecko, bo dzięki nowemu klejowi do protez może teraz jeść maliny.

Z mojego punktu widzenia, jako konsumenta, reklama telewizyjna to pieniądze wyrzucone w błoto – szum reklamowy jest teraz tak agresywny i wszechobecny, że znieczula. Jak często bowiem kupujemy produkty, o których istnieniu wiemy z reklamy? I jak często decydujemy się na zmianę proszku do prania/balsamu do ciała/samochodu/sosu do pieczenia, bo w reklamie powiedzieli, że inny jest lepszy? Na domiar złego rzadko trafiają się reklamy tak zwyczajnie, po ludzku, fajne. Większość to kalki niemieckich spotów skierowanych do gospodyń domowych, gdzie dla kobiety szczytem szczęścia jest upieczenie babeczek dla męża pod krawatem, a nowy płyn do podłóg wywołuje niepohamowane pragnienie tańczenia z mopem.

Dalsza część programu przewidywała odcinek programu typu „Gwiazdy chodzą po wodzie” i talk-show, jeden z tych, w których ludzie przyznają się do dziwacznych fetyszy i spania w trumnie. Uznałam, że to już za dużo na pierwszy raz z telewizją popołudniową i wyłączyłam odbiornik z uczuciem lekkiego ogłupienia.

Kiedy wreszcie Internet znów popłynął w kablach, zachłysnęłam się ilością rozrywek. Facebook! Blogi! Filmiki z kotami! Bzdurne obrazki! Nareszcie mój dzień odzyskał dawny rytm. Nareszcie wrócił ten bufor pomiędzy pracą i nauką. I wtedy zorientowałam się, że moje internetowe rozrywki właściwie niewiele różnią się od treści serwowanych przez stacje telewizyjne. Pełnią w naszym życiu konkretną rolę – pozwalają na chwilę przestać myśleć. To ważne i potrzebne, nikt z nas nie jest w stanie funkcjonować przez całą dobę na najwyższych obrotach. Ten bezrefleksyjny czas pełni funkcję bezpiecznika, który chroni nas przed szaleństwem. Dodatkowo telewizja ma przewagę w postaci ustalonej ramówki, która nadaje tej wspomnianej przeze mnie wcześniej rutynie bezpieczeństwa pewien rytm.

A elementem tego rytmu najwyraźniej musi być rzucenie bezmyślności odrobiny czasu na pożarcie.

Karolina Hofman, absolwentka WUE


Podziel się